Notice: Function _load_textdomain_just_in_time was called incorrectly. Translation loading for the really-simple-ssl domain was triggered too early. This is usually an indicator for some code in the plugin or theme running too early. Translations should be loaded at the init action or later. Please see Debugging in WordPress for more information. (This message was added in version 6.7.0.) in /www/patrycja_new/wp-includes/functions.php on line 6114
Patrycja Orzechowska

Anka Herbut
„jak przedawkujesz czarną dziurę to cię nie ma”

2015

Przecież wiadomo, że każda musi nauczyć się chodzić po swojemu. To nie podlega żadnej dyskusji. Świat został skonstruowany dla ludzi, którzy się przemieszczają i rozwijają. I ten świat by nikomu nie przepuścił, żeby nie wiem co. Jest jak ma być. Każda zresztą o tym wiedziała. Nie mając swojego prywatnego kontekstu, miały kontekst wspólny, i było to na plus. Bo wiadomo, że dużo prościej jest w grupie niż w jednoosobowych podzbiorach. W zwartej grupie dużo łatwiej migrują informacje. Wie się co i po co. Wie się też jak. Więc wszystkie wiedziały. Nasza grupa była przemyślana od początku do końca. Wszystkie musiały nauczyć się chodzić po swojemu. Nie tylko te tutaj. Ja też się nauczyłam. Nawet zwierzęta się uczą i to z tego prostego powodu, że zwierzę zawsze pokaże innemu zwierzęciu, jak chodzić i gdzie chodzić. Gdzie sikać, gdzie jeść, a gdzie spać. Nawet jak nie chce pokazać, to i tak pokaże. Takie jest zwierzę. Najczęściej pokazują zwierzęce matki i ojcowie, rodzeństwo lub sąsiedzi. Zwierzęce dzieci najczęściej oglądają. Ale nie musi tak być, bo wiemy nie od dziś, że niektórych wychowują wilki, a innych małpy, co niech służy potwierdzeniu moich słów, przypadków oraz kompetencji.

nieczyste myśli równa się nieczyste ściany

Pamiętam, że szłam bardzo długim i bardzo szarym korytarzem, którego monotonia działała na mnie kojąco. Wszystko było na swoim miejscu, a polegało to na tym, że było nie tutaj, tylko gdzieś indziej. Tutaj byłam ja i pusty korytarz. Poza tym nic. Szłam, a szare ściany stały nieruchomo. Na taki właśnie kolor pomalowałabym wtedy swój pokój, gdybym go miała, ale nie miałam. Zresztą tutaj wszystkie pokoje były wtedy na biało. Na czysto. Na za bardzo — aż raziło. Piekło w oczy. Wolałam szary, bo czułam, że takie szare tło daje idealne okoliczności dla jaskrawego zdarzenia ze mną w roli głównej. I pomyślałam wtedy taką supermyśl, że gdybym miała pokój, to przecież mogłabym robić, co chcę w tym swoim zbyt czystym pokoju, bo i tak nikt niczego tu nie sprawdza. Bo i tak prócz zasłanego łóżka, drabinek gimnastycznych i plastikowej obręczy do turlania niczego w nim nie ma. Bo ponoć niczego innego nie potrzebujemy. Ponoć. No to więc po co mieli sprawdzać. Przecież nie udławiłabym się materacem sprężynowym, bo mam za wąski przełyk. Ani nie udusiłabym się kołem o średnicy metra i promieniu pół, bo mam za wąską szyję. Więc ja cię proszę. Pomyślałam tamtą supermyśl, że w moim białym pokoju mogłabym się cała przypadkowo obrysować węglem, dajmy na to, i przyjść, i wytrzeć ręce oraz skórę o te zbyt białe ściany. Po prostu. Przyjść i wytrzeć. Jak pomyślałam, tak postanowiłam, a jak postanowiłam, tak chciałam zrobić. Taka wtedy byłam. Zdecydowana i szalona. I już codziennie chciałam wycierać. Chciałam już zawsze iść tym korytarzem. Ale nie miałam pokoju.

kto nakleił prolongatę na podłogę?

Skręciłam w kierunku sali kondycyjnej. Nie było innego wyboru — tak nakazywała topografia budynku, że zawsze trzeba było w którąś stronę skręcić. Ja skręcałam zawsze w lewą i w końcu zawsze dochodziłam w to samo miejsce. Sala kondycyjna. Ku mojemu niezaskoczeniu panujący tam porządek nadał moim myślom spodziewaną regularność, powiększając znacznie pulę spokoju uzyskanego już w korytarzu. To dlatego tam przychodziłam. Odruch bezwarunkowy. Uzależnienie. Patrzyłam zachłannie na długie linie drabinek rozpiętych wzdłuż ścian aż do samego sufitu i na yin-yang tych wszystkich sprzętów sportowo-oświatowych zakończonych kątami prostymi. Chciałam się w nie od razu wczepić jakoś w poprzek, żeby było we mnie jeszcze więcej spokoju. Ten moment zwykle mnie zasysał i — obiektywnie rzecz ujmując — zajmował stanowczo zbyt dużo czasu. A ja go z premedytacją wydłużałam. Opracowałam wręcz autorski system prolongaty równowagi. Zaczynało się tak, że wchodziłam i stałam nieruchomo. Następnie szłam powoli i miarowo w kierunku okien. Przez całą salę kondycyjną, w tym samym tempie. Świeżo wypastowany parkiet w jodełkę wyginał mi stopy do środka i, klejąc się do mnie łapczywie, przytrzymywał podeszwę, nie chcąc odpuścić. To dlatego każdy mój krok znaczyło mlaśnięcie. Przez chwilę myślałam, że ktoś z rozpustą właściwą pustym brzuszkom ciamka w stołówce zupę mleczną. Ciam. Ciam. Ciam. Stołówka była zaraz po przeciwnej stronie boiska. Ciam. Ciam. Dobrze mi było z tym dźwiękiem. Parkiet parował zapachem artykułów papierniczych z domieszką kleju. Z tym też było mi dobrze, choć to podobno trudne tak iść w podobnie niesprzyjających okolicznościach dźwiękowych i olfaktorycznych. Mnie się podobało. Problemy mnie odprężały. A trudniejsze i tak miało przyjść dużo później.

pionowo to się robi dla zdrowotności

Szłam bardzo poprawnym staccato w kierunku okien. Nie, nikt mnie nie widział, ale kiedy do nich doszłam, na boisku przed wejściem do stołówki zobaczyłam naszą grupę. Małe, okrągłe dziewczynki — te w okularach na końcu. Aparaty ortodontyczne też. Wszystkie ubrane w krótkie spodenki na szelkach i wystające z tenisówek skarpetki. Ustawione gęsiego, jedna za drugą, robiły przysiady. W ogóle nierówno. M. stała na końcu. Cała reszta na początku. Znałam ten scenariusz na pamięć: po dwudziestu przysiadach dla zdrowotności mogły iść na leżakowanie. I poszły. Te w okularach też. I aparaty. M. została.

Stała wyprostowana ze zgiętą w kolanie i wyciągniętą lekko do przodu lewą nogą. Widziałam, jak chowała grejpfruta do kieszonki. Pewnie na później. Pewnie go nie zjadła na śniadanie. Schowała i ręce opadły jej wzdłuż ciała.

Pięknie stała… Moim osobistym zdaniem pozycja pionowa ciała sugeruje pion moralny, a nawet intelektualny. W ogóle sugeruje pozytywny i do pozazdroszczenia obrót spraw w ramach danej osoby. Ale jak ten pion utrzymać, proszę panią? — mógłby ktoś zapytać. Odpowiedziałabym: wzmacniać, wzmacniać i jeszcze raz wzmacniać. Napinać mięśnie, kiedy tylko się da. Przy biurku. W ogrodzie. Podczas zabawy i majsterkowania. Łącząc przyjemne z pożytecznym. Zawsze i wszędzie. Ja nie wierzę, że się nie da. Albo że nie ma czasu. Wszystko się da. Stopniowo lub w tak zwanym międzyczasie. Krok po kroku. Dzień za dniem. M. przemieszczała się właśnie w ten sposób. Była mała i okrągła. Ubrana w krótkie spodenki na szelkach i białe skarpetki wystające odważnie z tenisówek. Miała włosy obcięte nierówno nad uszami i za krótką grzywkę. Wszystkie tak zresztą miały, bo w ferworze koncepcyjnych rozmyślań na temat naszej grupy postanowiłyśmy zatrudnić niewidomego fryzjera. Tak miało być łatwiej: ścinanie włosów w ten sam sposób i tak stanowiło dla niego wyzwanie, które jego fantazja utrzymywała w ryzach naszego zadowolenia.

M. przemieszczała się w ultrazwolnionym tempie. Patrzyłam na nią ze zrozumieniem: to był jej prywatny i pozalekcyjny kurs chodzenia. Wiedziałam. Mnie na nim de facto nie było. To znaczy de facto na nim byłam, ale zaocznie i tylko ja o tym wiedziałam. Ona chyba przeczytała cały podręcznik i odrobiła wszystkie zadania domowe. Tak wtedy pomyślałam. A może po prostu to wiedziałam, bo się na tym znam. Odrobiła nawet pracę domową dla chętnych. Do lekcji czwartej, a zrobiliśmy do trzeciej, no to widzisz. W każdym razie ona wiedziała, że jak się w tym chodzeniu pomyli, to jej tak zostanie do końca życia. Im to mówiłam, nauczona doświadczeniem moich wycinanek, kiedy mi się raz wycięło za mocno, to nie było przeproś. Ze wszystkim było tak samo.

Moje wycinanki były bardzo nowoczesne. Nie miały żadnego określonego zastosowania. W sumie równie dobrze mogłoby ich nie być. Albo może właśnie, że nie. Właśnie że może miały wszelkie zastosowanie i mogły występować na tle wszystkiego, co tylko samo chciało być ich tłem. Robiłam tym wycinankom czasami małe występy, które sama reżyserowałam i oglądałam, za każdym razem próbując uwypuklić ich zamierzoną, strukturalną skazę. Na szczęście nie wychodziły mi równe i zawsze była jakaś skaza. To mi się najlepiej udawało.

w sto sześćdziesiąt cztery minuty dookoła siebie

Patrzyłam, jak M. próbuje zrobić krok: bała się chyba zamknąć tę czynność w czasie przeszłym i w trybie dokonanym, bo wyciągała nogę przed siebie coraz dalej i cofała coraz bliżej. Wyglądała jak wklejona w taśmę filmową, co się zacięła między REV i FF. Ten krok w przód, którego nie mogła — nie chciała — postawić, sprawiał, że cała dygotała. Ona w te kilka godzin zrobiła trzy kroki, rozumiesz to? Wiem to dlatego, że jak weszłam do sali kondycyjnej, to na nią spojrzałam. Potem, na czas około stu sześćdziesięciu czterech minut, zapatrzyłam się na drabinki, idąc bardzo powoli i na własną rękę. A później znów spojrzałam na M. i była dokładnie trzy kroki i sto sześćdziesiąt cztery minuty dalej.

Żeby nauczyć się w swoim stylu chodzić, trzeba wiedzieć, kim się jest. Chociaż z drugiej strony żeby wiedzieć, kim się jest, trzeba umieć chodzić. Moim zdaniem. Od drugiego spojrzenia na M. już świadomie śledziłam jej kroki. I widziałam, że dzieli je taka sama odległość, a łączy to samo tempo. I że są sobie równe, i nie ma równych i równiejszych. Gdyby ktoś podszedł do niej wtedy z kątomierzem i linijką, to miałby niezbity dowód na profesjonalne kopiowanie każdego poprzedniego kroku przez następny. Ale nikt nie podszedł ani z kątomierzem, ani z linijką. Tylko my wiedziałyśmy, gdzie są pochowane. To znaczy na samym początku wiedziałyśmy, bo później już nie. Tysiąc pięćset sto dziewięćset razy mówiłam przecież to zdanie: ZABRANIA SIĘ UŻYWANIA PRZYBORÓW SZKOLNYCH NA TERENIE PIÓRNIKA ORAZ KOMPLEKSU ĆWICZEBNO-SANITARNEGO. Gdyż używanie przyborów szkolnych i w ogóle wszystkiego, za pomocą czego można byłoby porównać ze sobą długość, szerokość lub głębokość, może okazać się bardzo niebezpieczne. Chciałyśmy, żeby nie było tej chorej rywalizacji między nimi. Żeby ich nie korciło. Żeby się uczyły chodzić. To więc jak pochowałyśmy raz te wszystkie miarki, to same potem ich szukałyśmy nie jeden i nie dwa, i nie siedemnaście razy. Ale ja i tak wiedziałam, jak jest. Wiedziałam, zwłaszcza kiedy było niedobrze i niedokładnie. To bardzo cenna i rzadko spotykana umiejętność. Nasza placówka miała charakter elitarny.

zasada prostopadłości mnie otępia

Patrzyłam na M. i bałam się, że będzie tym swoim perfekcyjnym półkrokiem chodzić do końca świata i o jeden dzień dłużej. Wszystko względem wszystkiego przyjmowało w jej ciele kąt prosty. Stopa względem łydki, łydka względem uda, udo względem kręgosłupa i kręgosłup względem głowy zginały się pod kątem stuprocentowo prostym. Dłoń względem ręki. Aż szkoda, że M. zaczynała się w stopie i kończyła na głowie — moja wyobraźnia wybiegła dużo dalej niż otaczające mnie anatomiczno-ortopedyczne okoliczności. Ja po prostu chciałam zobaczyć, jak ona będzie wyglądała koło innych, tak samo jak ona okrągłych, dziewczynek. To mnie wprawiało w stan melancholijnego otępienia. Wtedy i teraz. Więc jestem dwukrotnie otępiała. Niedobrze.

W sali kondycyjnej było zimno. Cała się trzęsłam. Wyglądałam jak M., odkąd na nią spojrzałam. Przestępowałam z nogi na nogę, jakbym stepowała po irlandzku. A ona dalej dygotała. Wtedy mnie to nie dziwiło, to znaczy to podobieństwo, bo w naszej placówce obowiązywała pewna stała pula ruchów i miałyśmy ograniczone możliwości wytwarzania różnic. Dlatego tak trudno było przez to przejść. A miało nie być dwóch takich samych. Takie są zasady.

Byłam jej kopią. Teraz wiem. Do pewnego stopnia to było dozwolone, ale nie wolno było przekroczyć granicy, za którą by się w końcu stało kimś innym, niż się było do tej pory. Trzeba wiedzieć, dokąd się sięga i jak daleko można się posunąć. Trzeba wiedzieć, gdzie koniec. Tylko że skąd ja w ogóle mogłam to wiedzieć, skoro nigdy nie widziałam swojej twarzy. U nas zamiast luster były przecież czarne dziury, których tak strasznie się bałyśmy. Porozwieszane po ścianach. Wszędzie. W każdym pokoju. No tak, my też się bałyśmy. Nie tylko one. Tam można było wpaść, a gdy się już wpadło, to się nigdy nie wyszło. Bałam się tego i wtedy, przy tym oknie w sali gimnastycznej, i później. I teraz też się boję.

krzywica choreograficzna

Tam było cholernie zimno. Cała się trzęsłam. Wyglądałam chyba jak M. W każdym razie ona mnie zobaczyła, straciła równowagę i upadła. Raz, dwa, trzy. Jakby jej ktoś przyspieszył tempo o czterysta pięćdziesiąt procent, zabił błędnik i podeptał. Taki był plan zdarzeń. M. wygięła ciało w pokracznie nienaturalny sposób. Nie w kształt litery — raczej w kształt całego alfabetu naraz. Niczego takiego wcześniej nie widziałam.

Może to dlatego, że mnie zobaczyła? A może to był odruch obronny przed całym światem, nie tylko przede mną. Może jakaś nagła choroba. Na przykład próchnica lub krzywica. Nie wiem. W każdym razie już nie byłam do niej podobna. Brawo ja.

M. leżała teraz przy wielkich, zielonych drzwiach stołówki i wyglądała jakby siedziała, a przecież wyraźnie leżała. W takim stanie skupienia nie pasowała ani do wyżwirowanego na czarno boiska, ani do stołówki. Do sali kondycyjnej i do mojej kojącej sesji też nie bardzo. Psuła krajobraz. Wiem, że nie chciała, ale co z tego. Oczywiście, to dobrze, że w końcu potknęło jej się to jej idealne chodzenie. Superdobrze. Tylko, że wyglądała jakby z niej ktoś wyciągnął baterie w najmniej z estetycznego punktu widzenia odpowiednim momencie. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Wszystkim i od wszystkiego się różniła.

Od tamtej pory M. chodziła na lekko ugiętych nogach i trochę przekrzywiona w bok. Którykolwiek. Na zmianę. Lewe oko zaklejone miała plastrem wodoodpornym, a jej cień padał zawsze ukośnie. Od tamtej pory widziałam ją pod drzwiami stołówki jakieś pięć razy. Przychodziła, chwilę czekała i wydeptywała w czarnym żwirze odciski własnych stóp. Na koniec upadała spektakularnie ułożona w ten sam kształt, co wtedy. Żwir wszystko zapamiętywał. Przychodziła tam i czekała, aż jej się znowu noga powinie, ale jakoś nie umiała się od nowa powinąć, więc M. musiała wykonać po raz kolejny to, co powinno było się wykonać samo znowu po raz pierwszy.

Widziałam, jak patrzyła w okna, żeby mnie zobaczyć i żeby się przestraszyć. Jak wtedy. Tylko że wtedy było wtedy. Wtedy chowała do kieszonki grejpfruta na później. A teraz było później. Upadała, a żwir zapamiętywał. Tylko tyle.

pokaleczyłam się w składnię

Przywołała mnie kiedyś w nocy do siebie, bo bolał ją brzuszek. Pokój miała pomalowany na szaro. Ubrana w piżamę w czerwoną kratkę wyglądała jak obrus piknikowy. W ręku trzymała lniany woreczek wypełniony kaszą gryczaną — taki, co pomaga utrzymać równowagę głowie. Zgięta była ciągle w ten sam sposób, co rano pod stołówką, ale w brzuch wciskała dodatkowo swoją małą pięść. Tym razem zaklejone miała drugie oko, a nie pierwsze. Choć ciekło konsekwentnie z pierwszego.
— Ból centrum dowodzenia pępka proszę panią.
Tak powiedziała. Ona dziwnie mówiła i to akurat był jej atut. To znaczy to było jak zadanie z treścią i to z tych o podwyższonym stopniu trudności. Wszystkie słowa się rozumiało, ale ich sumy już nie. M. mówiła tak jak myślała. Nie dało się skolonizować jej języka. Ruszał się, jak chciał. Lubiłam to.
— Uciskam ręką w to mięso i ono się piecze i mnie. To mięso nie nadaje się do niczego. Ten środek nie nadaje się do niczego.
— Nie może się piec mięso którego nie ma jadłaś co jadłaś? — zapytałam, jakoś bez sensu i z ryzykiem, kradnąc od niej tę pokaleczoną składnię. Bałam się, że zaraz zacznę chodzić na ugiętych kolanach i że zarośnie mi plastrem prawe oko.
Przy M. włączała mi się automatyczna kopiarka, do której nie chciałam się przyznać.
Tego nie powiedziałam. To tylko pomyślałam. Nikomu się nie przyznałam.
— Nie mam kości sama skóra i mięso jadłam mleko i mnie piecze proszę panią.
— Jest zimno zobacz tam za oknem zimno tylko nie widać bo ciemno ale w zimno mleko nie piecze bo nie kipi to sen idź się połóż.
Kurwa, znowu to robiłam.
— Nie umiem iść uczyłam się ale się nie nauczyłam.
Właśnie, że wiedziałam, że umiała i tylko blefowała. Bo już do perfekcji opanowała to swoje z błędem chodzenie. Codziennie wychodziła z budynku przez jedne zielone drzwi, przechodziła tym szarym korytarzem i potem szła i szła, i szła, aż skręcała nie tam, gdzie ja.
Widziałam, jak uciskała swój żołądek w kształcie pępka. Poczułam, że za chwilę zrobię to samo.

To jest dokładnie ta sytuacja. Patrzysz na czekoladowy cukierek w kolorowym sreberku i wiesz, że go zjesz. Widzisz nadjeżdżający żółto-czerwony ogórek MPK i wiesz, że do niego wsiądziesz. Wsiadłam. Zjadłam. Zrobiłam.

Stałyśmy naprzeciwko siebie i zginałyśmy się w pół, w równych seriach powtórzeń. Która więcej. Lepiej. Która po swojemu, a która nie. Jak debilki jakieś po prostu. M. też zauważyła, że małpuję i papuguję jak małpa i papuga, dwa w jednym. Małpa i papuga zawsze pokażą innej małpie i papudze, jak chodzić i gdzie chodzić. Gdzie sikać, gdzie jeść, a gdzie spać. Nawet jak nie chcą pokazać, to i tak pokażą. Takie już są. Najczęściej pokazują zwierzęce matki i ojcowie, rodzeństwo albo sąsiedzi. Ale nie zawsze. M. mogła już na mnie naskarżyć, a ja brnęłam w te maliny dalej.
— Połknęłam haczyk mleka jak mówiłaś.
To ja to powiedziałam, nie ona. Tak to mniej więcej zabrzmiało. Albo podobnie.
M. wciskała pięść w brzuch. Później — ciągle na ugiętych nogach — zaczęła ostrożnie robić krok do przodu i z powrotem. Do przodu drugą nogą i z powrotem. Chciałam wyjść, ale robiłam już to, co ona. Pięść tkwiła w żołądku. W moim też.
Ręce do góry i ciało wygięte jak kruche półksiężyce obsypane cukrem.
Obrót wokół własnej osi. Kręci nam się w głowie. To samo na podłodze.
Skręty w bok. Siedem serii po cztery. Powietrze świszczy.
Przenoszenie nóg z lewej na prawą i z powrotem. Na siedząco, z rękami wduszonymi w podłogę. Ciężar ciała z rąk na nogi i z powrotem.
Ręce nam się połamały. Moja lewa, jej prawa.
M. próbowała mnie jeszcze kilka razy chwycić. Jak drewnianą drabinkę albo drążek.
Może uspokajałam ją tak samo, jak mnie uspokajała sala kondycyjna i parkiet w jodełkę. Krążenie połamanych rąk. I potem jeszcze prosto przed siebie — po zasygnalizowanej wyobraźnią równoważni.

Podeszłyśmy do czarnej dziury lustra. Za blisko.
Wyglądałyśmy jak moje wycinanki. Tak mi powiedzieli.
Już po wszystkim przykleiłam je wszystkie do ściany.
Zagryzłam grejpfrutem.

Tekst pochodzi z książki KINDERTURNEN. ALTERNATYWNA GIMNASTYKA DZIECIĘCA. ZBIÓR ĆWICZEŃ W 101 ODSŁONACH I 19 ROZDZIAŁACH autorstwa Patrycji Orzechowskiej, JAMI Issue i Gdańska Galeria Miejska, Gdańsk 2015.

All rights reserved