Bartek Zdunek
„Dzieci śmieci”
2015 Nasze dzieci są wszystkie
J. M.
…oto nie ma już ani głębi ani wysokości1.
Mówi Deleuze.
W piaskownicy piasek jest czarny — naśladuje pierwotny chaos. Od chaosu dzieci puchną i umierają. Ukradkiem.
Nasze dzieci mają się dobrze, oblegają monstrancje, lepią się do liter, pokazują na siebie palcami. Szukają porządku. Są ciekawe. Ich zuchwały wzrok zagląda w czarne dziury. Widzą w nich śmierć. Machają do niej rękami. Są czyste, higieniczne, gotowe. Albo brudne, nadpsute, niegotowe. Czekamy na nie po szkole i w przejściach. Mamy dla nich złe wieści. Nakaz mówi — pozbawić je radości. Brakuje nam tylko mocy boskiej, więc nie zabierzemy im wszystkiego gestem czy dekretem. Chcielibyśmy wywoływać je po imieniu, ale nasze dzieci ich nie mają. Ten brak przynosi im szczęście. Są jedną masą i rojem. Chowają się w lisich norach. Wezwanie dorosłego trafia w pustkę, odbija się od ziemi. Nie potrzebują naszego języka — wymyślają własny. To język na przełaj, czyli język magii. Ich metodą jest skrót i atak na słuszną drogę. Do szczęścia nie prowadzi ani ścieżka, ani przepis, ani mapa. Szczęście to wypowiedzenie słowa. Szczęście to hokus-pokus. Nie będziemy wam się tłumaczyć! — wołają spod ziemi.
Otóż będziecie!
Nie będziemy!
U dziecka można zaobserwować pewną pozycję schizoidalną w okresie poprzedzającym osiągnięcie bądź zdobycie przez nie powierzchni. Nawet na samej powierzchni wciąż możemy odnaleźć schizoidalne fragmenty, skoro jej sensem jest właśnie zorganizowanie i rozpostarcie elementów pochodzących z głębi2. Mówi Deleuze. Wtedy wstyd nigdy mnie nie przeżyje.
Wstyd jednak przychodzi, jest cierpliwy, ma twarz wychowawcy. Wypisuje na czole pierwszą literę imienia.
Biegliśmy ciaśniej stłoczeni, niektórzy chwycili się za ręce, trudno było wyżej zadrzeć głowę, droga bowiem prowadziła na dół. Ktoś poniósł indiański okrzyk wojenny, nogi ruszyły galopem jak nigdy dotychczas, przy podskokach wiatr chwytał nas wpół i unosił w górę. Nic nie mogło nas zatrzymać3. To o dzieciach mówi K. Sobie wypisujcie na czołach. I tak nas nie zatrzymacie.
Nasze dzieci są Franzem Kafką. Muszą być Franzem Kafką. Bo po pierwsze — Franz Kafka jest dzieckiem, po drugie — Franz Kafka pleni się na T-shirtach i w głowach tych, co odwiedzają antykwariaty, po trzecie — Franz Kafka jest o wszystkim, czyli to prawie tak, jak śpiewa J. M. Jego słowa są nasycone sensem jak używane dziecięce zabawki życiem. Nigdy ich nie odłożył na półkę ani na parapet, gdzie pożółkłyby od światła. Rozkładał je codziennie na nowo, po pracy, nieustannie wracając myślami do czarnej piaskownicy. Zamykał się na klucz w pokoju. Odgradzał od rzeczywistości, w której pisanie, niemające ochoty poddania się osądowi, jest uznawane za dziecinadę. Franz był śmiertelnie konsekwentnym dzieckiem. Nie pokochał całości i domknięcia, pozostawiając swoje najważniejsze książki bez zakończenia. Uprawiał dziwne zabawy — wprawiał w drżenie mięśnie twarzy, chodził z rękami założonymi na tyle głowy. Nieustannie domagał się uwagi dla tego, co nadrzędne, ale też, zaraz po opuszczeniu pokoju, bezzasadne. Podobnie do naszych dzieci — ćwiczył się w bezwstydnej, alternatywnej gimnastyce.
Nasze dzieci są nieumarłe. Przypadek, los, demiurg — wszyscy razem — odebrali im śmierć. Chłód nożyczek — ich wyrafinowana czułość — uczyniła ich bycie wyłomem w zwykłym porządku, gdzie stare podręczniki idą na przemiał. Chcemy wiedzieć, kim są i dokąd zmierzają. Takie mamy fundamentalne pragnienia, które wyuczony sarkazm spycha w kicz. Wywołujemy nimi uśmiech. Kicz pozwala na fantazje — zabiera wstyd i smak. W upiornym sierocińcu, o odrapanych ścianach i zardzewiałych łóżkach, rozdziera się potworny krzyk. Niesie straszliwe echo. Na korytarzu obowiązkowo mijasz czarnowłosą dziewczynkę. To samo w szpitalu — te same odrapane ściany, te same korytarze, tajemne przejścia i podziemne stołówki. W stołówkach pachnie kaszą, kompotem i strachem. Panie w poplamionych fartuchach wołają: Jedz, jedz, maleńki, musisz być silny albowiem wieczorem zrobimy ci krzywdę. Eksperymenty, zastrzyki, cięcia, skalpele. To jest złe i czarne. Idziemy tropem czarnego. Poszukujemy duszy. Dotykamy jej poprzez ciało. Muszę mieć ciało, ponieważ jest we mnie coś ciemnego — mówi Leibniz, matematyk, filozof i bywalec barokowych katedr. Mroczny środek, nasza materia prima domaga się ciała — dodaje. Oto żądanie duszy — cielesne alibi — pozwala jej działać niezauważonej. Monada nie ma okien, nie dociera do niej światło. Podobnie dusza, zwana niekiedy monadą. To, co najważniejsze, jest czarne i niezidentyfikowane, działa tylko poprzez prawo ogólne, prawo rozrostu, prawo niemiarkowanego rozpleniania.
Coś, co nie jest ani indywidualne, ani osobowe, a przecież pozostaje osobliwe, coś, co bynajmniej nie ginie w niezróżnicowanej otchłani, lecz przeskakuje od jednej osobliwości do drugiej, za każdym razem prowokując rzut kośćmi, który przynależy do jednego i tego samego rzutu, kawałkowanego i przekształcanego z każdym nowym podejściem4. Mówi Deleuze. To o nich mówi — o monadach i dzieciach. O kawałkach papieru. Demiurg gra w kości. Rozpyla duszę po przedmiotach. Zaklina materię, obdarzając ją ruchem. Hej, gdzie idziecie, dzieci? Idziemy pomyśleć świat w ruchu. Pokój dorosłego pełen zabawek jest anarchią i destrukcją, szalonym sprzeciwem wobec tego, co być powinno.
Dzieci zostały w antykwariacie, mają kartki i ołówki. Gryzmolą coraz bardziej bolesne onomatopeje.
Gdy tylko dźwięki zostaną sprowadzone do ciał, stając się działaniami i doznaniami cielesnych mieszanin, nie niosą już niczego prócz rozdzierającego nonsensu5. Mówi Deleuze.
Nasze dzieci to leniwe anioły. Niosą puste zwiastowanie — bez komunikatu i bez słowa. Milczą. Posługują się tylko gestem. Mają twarze garbusków, karłów, potworków — tych wszystkich pomocników z dzieciństwa, którzy byli niewidocznymi przyjaciółmi, duchami, towarzyszami zabaw. Oni teraz wracają. Są resztką, która pozostała po minionym świecie. Wszystko, co najważniejsze, już się w nim wydarzyło. Dlatego beztrosko można krzyżować wszelkie plany. Tylko my jeszcze nie wiemy, że nie ma nic do stracenia. Dzieci podstawiają nogę, zrzucają nóż na ziemię, zapalają w nocy światło. Niosą niepokój i lęk, czym przypominają o niezaspokojonym pragnieniu czegoś innego, z którym już niewiele da się zrobić. To pragnienie wchodzi nam do pracowni, wpełza między litery, oblepia konstrukcję mozolnie sklejanej instalacji. Tak wygląda ich zemsta za drugi plan, za niedopieszczenie, za nasze samozadowolenie. Przeczekały swoje. Jeszcze chwilę i zabiorą nam głos. Pokażą, jak milczeć.
Głębia ta działa w bardzo oryginalny sposób: dzięki zdolności do organizowania powierzchni i do przyoblekania się w powierzchnię6. Mówi Deleuze.
Nasze dzieci są marionetkami. Pojawiają się w ostatnim rozdziale historii ludzkości. Są jak lalki — nie mają wstydu. Są niewinne, czyli lekkie. Równie dobrze odnajdują się na górze i na dole. Odbijają się od ziemi, poruszają z wdziękiem. Wszystko zgodnie z naturą uporządkowania punktów ciężkości. Wdzięk naśladuje drogę duszy marionetkarza, a ruch jego palców ma się do dygotu marionetek jak liczba do swoich logarytmów albo asymptota do hiperboli. Tutaj zgrzytają zęby i nikt nie wie, jak się ma coś do czegokolwiek. I na tym polega tajemnica lalek. W ten sposób duch błądzi tam, gdzie go nie ma. Wśród liter, linii i symboli. W kręgach krzyża i w łokciu. Tak mówi Kleist w swoim traktacie o marionetkach. Nie wiadomo, czy mówi serio, czy też to słynna romantyczna ironia. Dodaje bowiem, „że w miarę jak gaśnie i słabnie refleksja w świecie organicznym, jego wdzięk nabiera blasku i siły”7.Wdzięk zastępuje myśl — ma kształt asymptoty. Poznanie po zajrzeniu w nieskończoność powraca milczące. Zamienia się w lekki gest i taniec. To zasłużony odpoczynek po wglądzie w głębie mierzone poziomem mielizny. Zostaje tylko skaza — odtąd trudno odróżnić kukłę od bóstwa.
Twierdzenie, że nonsens wypowiada swój własny sens, podczas gdy z definicji wcale go nie posiada, to przecież tylko jakaś nieudolna gra słów. Zarzut ten jest jednak nieuzasadniony. Grą słów jest raczej twierdzenie, że nonsens posiada sens, który polega właśnie na jego nieposiadaniu8. Mówi Deleuze. Trzyma w ręku hiperbolę.
Nasze dzieci są bakterią. Mają purpurowy kolor. Przetrwały w mitochondriach. Są pozostałością po dawnych sojuszach zawieranych w okolicznościach prazupy. Nie możemy bez nich żyć. Tak mówi biologia. Biologia jest ważna. To dzięki nim krąży nam krew i tlen — krąży w żyłach i wszędzie. Możemy uwierzyć, że z grubsza chodzi o oscylację — w górę, w dół, wdech i wydech. Nasze dzieci są najlepszym obcym w domu. Pamiętają dawne czasy. Wyrwane ze snu, powtórzą całą filo- i ontogenezę. Nosimy je w sobie do końca, choć traktujemy je źle. Najpierw jeszcze zamieszkują z nami ten sam pokój, choć są spychane na parapet lub pod łóżko. Później wyrzucamy je na korytarz. Ich zabawki oddajemy obcym. Czujemy się bezkarni i dorośli. Opanowujemy pozycje dystansu. Na końcu, już zupełnie syci śmiertelnie nudną powagą, zamykamy je w komórce i karmimy suchą paszą. Od niej też puchną, robią nam guzy na życiu i umierają.
Drzewo, słup, kwiat, laska wrastająca w ciało, wciąż nowe ciała przenikające nasze własne ciało i współistniejące z jego członkami. Wszystko jest puszką, pokarmem w puszce i ekskrementem9. Mówi Deleuze.
Nasze dzieci są błędem. W tym jedynym przypadku ich los jest nagrodą. Nie powinny tu być. Demiurg, przypadek…, a także nożyczki — pokazują nam ich alternatywną gimnastykę. Jak w teorii Hugh Everetta, gdzie w rozwidlających się alternatywnych światach spełniają się wszystkie możliwe stany rzeczy. Nie mamy jednak do tych światów wglądu. Wąskie gardło percepcji wrzuca nas w głębokie koleiny, podczas gdy dookoła pączkuje multiwersum. Ale czasem wierzymy w koleinę, która okazuje się przez moment na tyle płytka, że można wychylić z niej głowę. Tak jak teraz, kiedy widzimy dzieci w ich najlepszej z możliwych form — na chwilę przed końcem dzieciństwa, czyli w pełni rozwoju. Tak, w pełni — wcale nie trzeba iść dalej. Tutaj rację mógł mieć Leibniz — w najlepszym z możliwych światów przestaje się rosnąć. Wychowawca nie przychodzi. Spóźnia się albo wylano go z pracy. Nie zdąży odczarować wszystkiego, nie ustawi w szereg, nie rozkaże wymarszu. Ten błąd i wypadek ocala dzieci przed oświeceniem i jego przykazaniami. Maszeruj, odczaruj świat, montuj maszyny urabiające. Spreparuj człowieka. Uwaga, uwaga, w maszynie losującej wszystkie liczby są takie same. Wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku. Maszyny pracują, dymią i nadal produkują podmiot, który jest poddanym i samego siebie traktuje jako środek do celu, nawet jeśli się czasem ocknie i weźmie wszystkie cele w gruby kwadratowy nawias. Brzydkie jest to światło rozumu. Świeci natrętnie jak jarzeniówka. Wydobywa wszystkie zmarszczki i fałdy. Zmusza do układania koszulek na półkach kolorami i wstawania wcześnie rano. A na końcu mieszkanie kolekcjonera zabawek zamienia na centrum osiedlowej administracji.
W każdym ze światów indywidualne monady wyrażają wszystkie osobliwości danego świata — całą ich nieskończoność — na zasadzie niewyraźnego szmeru…10Mówi Deleuze. Szmer wydobywa się z jarzeniówki. Mija Leibniza. Strąca mu perukę z głowy.
Dzieci zamykają oczy. Biegną przed siebie. Myślą świat w ruchu.
Problem (…) ma warunki, w skład których z konieczności wchodzą „wieloznaczne znaki” lub punkty aleatoryczne, czyli rozmaite rozkłady osobliwości, którym odpowiadają różne przypadki rozwiązań12.Mówi Deleuze. Szuka znaków na ziemi.
Nasze dzieci to śmieci. Ich beztroska musi się skończyć. W przeciwieństwie do dobrej, zwykła zabawa ma swój kres. Kończy się w szkole. Kończy się poza szkołą i na długiej przerwie. Od momentu opanowania pierwszego układu gimnastycznego — od wtedy kończy się zawsze. Nasz świat jest zwykły, niedoskonały — stoi w rozkroku, w połowie drogi. Nie ma w nim nic z najlepszego z możliwych światów. Leibniz był starym gadułą. Najpierw wyparł go rozum, Immanuel Kant i obowiązek. Teraz wypiera go prowadzący obdarzony nową twarzą wychowawcy. Wychodzi z lodówki, z telewizora, kryje się w prezentach pod choinką. Mówi do was. Jego głos nabiera mocy, jakby mówił do mikrofonu. Zakłada sutannę. Dziś jest święto zepsutych zabawek — mówi — adoracja zwykłego świata. Dla dzieci oznacza to wolne od gimnastyki. Dziś będą śpiewać i tańczyć — w piaskownicy, pośród resztek, bez linii melodycznej.
Gdy stajemy wobec świata mrowiących się, anonimowych i nomadycznych, bezosobowych, preindywidualnych osobliwości, otwiera się przed nami w końcu pole transcendentalne13. Mówi Deleuze.
Tak. A za polem jest świat. Stoi przed dziećmi potworem.
Nasze dzieci są starymi, leniwymi aniołami. Nie pozwolono im zniknąć i umrzeć. Przychodzą w postaci ornamentu i bakterii. Są zanadto widoczne. Są niewidoczne. Świeci na nie światło, przed którym uciekają. Nawiedzają książki, kukiełkowe teatrzyki i katedry. Są odpadkiem, resztką i błędem. Tkwią w międzyżyciu, pomiędzy rzeczami. Wypełniają sobą puste miejsca.
(1) G. Deleuze, Logika sensu, przeł. G. Wilczyński, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011, s. 181.
(2) Op. cit., s. 134.
(3) F. Kafka, Dzieci na drodze, w: Okno na ulicę i inne miniatury, przeł. A. Kowalkowski, R. Karst, ATEXT, Gdańsk 1996, s. 7.
(4) G. Deleuze, op. cit., s. 154.
(5) Op. cit., s. 186.
(6) Op. cit., s. 175.
(7) H. von Kleist, O teatrze marionetek. przeł. J. St. Buras, w: K. A. Jeleński, Bellmer albo Anatomia Nieświadomości Fizycznej i Miłości, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1998, s. 39.
(8) G. Deleuze, op. cit., s. 103.
(9) Op. cit., s. 127.
(10) Op. cit., s. 159.
(11) G. Deleuze, Fałda. Leibniz a barok, przeł. M. Janik, S. Królak, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2014, s. 65.
(12) G. Deleuze, Logika sensu, op. cit., s. 163.
(13) Op. cit., s. 148-149.
—
Tekst pochodzi z książki KINDERTURNEN. ALTERNATYWNA GIMNASTYKA DZIECIĘCA. ZBIÓR ĆWICZEŃ W 101 ODSŁONACH I 19 ROZDZIAŁACH autorstwa Patrycji Orzechowskiej, JAMI Issue i Gdańska Galeria Miejska, Gdańsk 2015.